IT-SELF Małgorzata Osipczuk, www.it-self.pl, www.terapia-par-wroclaw.com
Forum Reklama Kontakt

Portal Pomocy Psychologicznej

Wtorek 19 marca 2024

Szukaj w artykułach

Wszystkie artykuły...

Artykuły

Głos córki o relacji z ojcem - część 1.

Autor: Gargulec

Źródło: www.psychotekst.pl

Mam w tej chwili nieco ponad 28 lat i właściwie dopiero teraz uświadamiam sobie, jak duży wpływ na mój sposób spostrzegania siebie, świata i innych ludzi, miał mój tata. Kiedy oglądam czasem jego zdjęcia, widzę na nich wysokiego blondyna o niebieskich oczach i miłym uśmiechu. Żałuję wtedy, że to ciepłe spojrzenie i miły uśmiech mogę oglądać w zasadzie tylko na zdjęciu.

Mój tata i ja

Nasze uczucia i zachowanie

Kiedy byłam małą dziewczynką zawsze dziwiło mnie, że mój tata wielokrotnie wpadał w furię, krzyczał na mnie. Trudno było jednak ustalić poważną przyczynę tego zachowania. Przeszkadzało mu np. to, że buty nie stoją równo. Potrafił chodzić tam i z powrotem, trzaskając drzwiami i twierdząc że "jeszcze popamiętam". Ze strachu przed jego siłą i złością chowałam się do swojego pokoju i zatykałam uszy, żeby go nie słyszeć. Uważał, iż chcę panować nad tym, co on myśli i jak wykonuje niektóre czynności. Sądził, że "nie pozwalam mu" spać w wygodnej dla niego pozycji leżącej, tylko drzemać na siedząco. Nigdy nie spał w łóżku, zawsze w fotelu... Kiedy miał wypić na obiad sok ze szklanki zawsze upijał tylko łyk, gdyż sądził że na dnie znajduje się niewidoczny osad z trucizny, wsypanej przeze mnie lub mamę. Nie rozumiałam po co miałybyśmy robić to wszystko... Czasem kiedy wracałam ze szkoły, tata od progu podsuwał mi pod nos skórzany pas, krzycząc że mnie nim pasem zleje, jeżeli będę się na niego "tak dziwnie patrzeć". Wielokrotnie pytałam się mamy czy rzeczywiście patrzę się na tatę jakoś "dziwnie". Ona zaś mówiła, że wyglądałam na zwyczajnie przestraszoną. Mój tata przeciwnie - sądził, że go hipnotyzuję.

Wrzask bez konkretnego powodu i wyzwiska od ojca z jednej strony, a mój płacz z drugiej. Takie sytuacje powtarzały się wielokrotnie przez ponad 17 lat. Z czasem podjęłam nieświadomie dwie decyzje: po pierwsze nie okazywałam więcej przy ojcu strachu i nie spoglądałam mu już więcej w oczy. Ponieważ ojciec jest mężczyzną, bezproblemowo przeniosłam tę zasadę w stosunku do innych mężczyzn. Do dziś mijam ich wzrokiem i staram się nie okazywać w ogóle żadnych emocji. Proste, a jednak czasem uciążliwe. Mam ciągłe wrażenie, że jakiś zupełnie obcy mężczyzna też mógłby zacząć na mnie krzyczeć... Z perspektywy czasu stwierdzam, że mój ojciec miał (i ma) monopol na wyrażanie złości. Mojej mamie i mnie raczej nie było wolno. Jego gniew nigdy nie był stopniowalny, tzn. dostosowany do powagi problemu. Zawsze wybuchał w sposób absolutny i zawsze znienacka. Wtedy moje ego zawsze zwijało się w cienki rulonik, nie potrafiłam skutecznie się obronić. Ale dla sąsiadów tata potrafił być uprzejmy. Kiedy jeden z nich przyszedł do nas kiedyś pytając "czy u nas wszystko w porządku", tata z miną angielskiego lorda powiedział: "U nas wszystko dobrze, a w czym mogę pomóc?"

Fakt, że tata złościł się bez konkretnego powodu okazałby się nawet znośny, gdyby nie jedno - to, że czasem był miły i wesoły, a potem - nagle - wybuchał. Według mnie nie ma nic bardziej uciążliwego, niż taki niespójny rodzic. Jeżeli jest zazwyczaj zły lub zazwyczaj dobry, to można nauczyć się wyczuwać jego zachowanie i jakoś do tego dostosować. Jeżeli natomiast jest niespójny w sposobie bycia - trudno cokolwiek przewidzieć. Moje stosunki z ojcem były zazwyczaj sprowadzone do zastanawiania się, w jakim humorze będzie on za chwilę. Kiedy miałam 14 lat mój kontakt z tatą miał ulec poprawie. Mama powiedziała mi bowiem, że tata choruje na schizofrenię paranoidalną i to ona powoduje tak częste zmiany nastroju. Przez chorobę mój ojciec nie wykazywał żadnej ciągłości w swoim zachowaniu. Kiedy miał dobry humor dziwił się szczerze, że nie odzywam się do niego, tylko go omijam. Twierdził wtedy, że "zachowuję się dziwnie", że "to matka źle mnie wychowała", że "powinnam go lubić, bo jest moim ojcem". Tak, tylko że smutek i gniew, który powstawał w moim sercu na skutek bolesnych kłótni z nim, nie wybrzmiewał przecież z dnia na dzień. On także nigdy nie przepraszał za swoje zachowanie, bo je w jakiś sposób "zapominał". Potrafił natomiast czasem wzbudzić we mnie poczucie winy, za to że jestem "zimna". Zawsze doskonale wiedział, co należało myśleć, czuć i robić. Wyobrażałam sobie, że znajduję się na wyspie, na której panuje tylko smutek, pustka i ...wybuchowy jak wulkan tata.

W zerówce i podstawówce miałam niewielu przyjaciół, rezygnowałam z wychowania fizycznego, bo sądziłam, że nie dam sobie rady w grach zespołowych. Bałam się wyjść z tatą na rower, choć z zazdrością obserwowałam kiedy robiły to inne dzieci. Wstydziłam się taty przed koleżankami, które czasem chciały mnie odwiedzić. Zdarzało się, iż ojcu udawało się namówić mnie na jakieś wspólne wyjście, kiedy miał lepszy humor. Mówił po prostu, że jeżeli się nie zgodzę "to on rozwiedzie się dziś wieczorem z moją mamą". Mając 6 lat wierzyłam mu bezkrytycznie i godziłam się, mając poczucie dobrze spełnionej misji ratowania rodziny. Dzisiaj to zachowanie taty nazwałabym zwyczajnym szantażem. Czasem kilka dni było z tatą dobrze. Następnie miał on kolejny atak (nawet nie urojeń ale złości) i znów uciekałam przed jego nienawiścią i podejrzliwością wobec wszystkiego i wszystkich. Był przecież chory, nie panował nad tym, co robi.

Z czasem zrozumiałam, że małe dziecko nie musi rozumieć tak złożonych przyczyn czyichś zachowań. Przyjmuje bezkrytycznie to, co mówi rodzic, tym bardziej, jeśli jest to tak powtarzalne w czasie i sugestywne. Wierzyłam w jego sądy o świecie i ludziach, np. że "wszyscy ludzie będą chcieli mi zaszkodzić", że inni (w tym ja) "są wszystkiemu winni", że "życie jest ciężkie" i że "można oszaleć w tym domu". Z tym ostatnim stwierdzeniem zgadzam się bez zastrzeżeń. Ilekroć chciałam wyrazić swój sprzeciw, zza pleców ojca dostrzegałam blady cień mojej mamy, która prosiła żebym dała spokój, bo tata jest chory. Starałam się więc nie brać jego słów zbytnio do siebie. Sądziłam, że tata się zmieni.

Moje życzeniowe myślenie sprawiało, że do 19 roku życia starałam się podejmować trud budowania z nim kawałka przestrzeni porozumienia. Kilka dni było dobrze, po czym on wszystko niszczył i trzeba było zaczynać od nowa. I w pewnym momencie przestałam próbować i go usprawiedliwiać, nie miałam na to siły. Przestałam wierzyć, ze kiedyś się uda, że go zmienię i będzie normalny. Stwierdziłam, że skoro on jest w zachowaniu tak zmienny, to dla równowagi - ja będę stała. Aby chronić siebie wybrałam lodowatą rezerwę, która trwa do dziś...

Od kilku lat tata zaczął przyjmować lepsze, mocniejsze leki i stał się bardziej znośny. Jednak długotrwały i nieznośny sposób bycia mojego taty odcisnął trwałe piętno na naszych relacjach. Nie porozumiewam się z nim praktycznie wcale. Kiedy jest w kuchni, czekam aż wyjdzie i dopiero wtedy do niej wchodzę. Mówię mu tylko czasem że "wrócę do domu za 4 godziny". Kiedy woła mnie uprzejmym "przyjdziesz tu natychmiast", czuję jak niepohamowana złość zalewa całe moje ciało. Reaguję tak nawet, gdy jest to obiektywnie neutralna sytuacja, bo przypominam sobie wszystkie złe zdarzenia z jego udziałem. Dziwi mnie, że te emocje są zawsze tak samo świeże i intensywne, pomimo że odnoszą się do dość starych doświadczeń (np. sprzed paru miesięcy). Od ojca w sposób bezpośredni mogłam się dowiedzieć tylko, że źle coś zrobiłam. Jeżeli miał mnie za cos pochwalić, to odbywało się to okrężną drogą, tzn. mówił mojej mamie, a moja mama mi.

Podsumowując - w moim umyśle ojciec zawsze był zły. Nie było tak naprawdę tego dobrego taty. "Dobry tata" był obecny rzadko, chwilowo i wzbudzał moją podejrzliwość.

A propos mojego wyglądu

Pamiętam, iż tata wielokrotnie powtarzał mi, że "jestem nienormalna i nie rozwijam się tak jak inne dzieci". Okazało się to samospełniającym się proroctwem. W szóstej klasie podstawówki lekarz stwierdził u mnie łuszczycę plackowatą, która w przyszłości miała stać się dla mnie sporym problemem. Okazało się że naprawdę wyglądam "jakoś inaczej niż inni". Tata skwitował to krótko: "a nie mówiłem?"

Wspomniałam wcześniej, że ojciec jest pierwszym mężczyzną w życiu córki, który teoretycznie powinien utwierdzać ją we własnej atrakcyjności i kobiecości. Pośrednio od tego zależy, czy będzie się uważała za atrakcyjną dla innych mężczyzn.

Kiedy dowiedziałam się o mojej chorobie, z początku mnie przeszkadzała mi ona wcale. Miałam około 13 lat i był to ledwo widoczny placek na wysokości prawego kolana. W swojej naiwności sądziłam, że to samo "jakoś przejdzie". Kiedy moje ciało zaczęło dojrzewać, choroba zaczęła się rozwijać wraz z nim. Nie mogłam nosić koszulek na ramiączkach ani krótkich spodni, gdyż widać było na moim ciele bardzo nieestetyczne plamy. Czytelniku, jeśli jesteś kobietą, to zapewne zgodzisz się ze mną, że wygląd ciała jest silnie związany z seksualnością człowieka, a szczególnie kobiety. To przecież one wydają rocznie wiele pieniędzy, aby mieć zadbaną skórę. Ja mając takie właśnie schorzenie, czuję się raczej nieatrakcyjna i nie wyobrażam sobie, aby w takim stanie zobaczył mnie jakiś mężczyzna (oprócz lekarza, oczywiście). Zazdroszczę szczerze kobietom, które mogą chodzić na plaży w bikini itp.

Jak sprawa mojego wyglądu wiąże się z moim ojcem? Otóż, tata zawsze dawał mi do zrozumienia, że jeśli wykonam jakąś czynność, to jej efekt może być tylko absolutnie dobry albo absolutnie niezadowalający. Nie ma żadnych stanów pośrednich. Jest tylko biel i czerń. Z czasem przekształciło się to u mnie w skłonność do perfekcjonizmu. Sądziłam, ze w ten sposób zasłużę na jego uznanie i miłość. Mojemu tacie zawsze podobały się długonogie i długowłose blondynki, tj. moja mama. Ja z wyglądu jestem dość wierną jej kopią, z tą różnicą że moja mama nie ma łuszczycy. Nabrałam więc trwałego przekonania, ze skoro mój ojciec lubi tylko perfekcyjne w wyglądzie blondynki, to mnie by potencjalnie nie chciał, z powodu mojego defektu. I oczywiście (jak to ja), zgeneralizowałam tę myśl na całą populację mężczyzn. Brzmi to mniej więcej tak: "Żaden facet nie będzie mnie chciał, bo nie dorastam do jego wymagań". Gdyby chodziło o jakąś sprawę, którą łatwiej jest osiągnąć, np. nauczenie się wspinaczki skałkowej… Natomiast zmiana wyglądu mojej skóry wydawała mi się nierealna, dlatego czułam się bezsilna. Nie było ważne to, że mężczyźni dawali mi wielokrotnie do zrozumienia, ze się im podobam. Że jestem "ale laską o super włosach". "To pewnie studenci włosoznawstwa" - myślałam złośliwie i szłam dalej. Ich komplementy do dziś odbiją się ode mnie bez żadnego echa. Przecież nie wiedzą, jaką mam brzydką skórę, gdyż zawsze byłam ubrana w długie spodnie i bluzki z długimi rękawami. Nie było mowy o tym, żeby pójść do taty i powiedzieć mu o moich zmartwieniach. Myślę, że kochający ojciec mógłby mnie jakoś pocieszyć. Szczere przyznanie się do jakiejś słabości wobec mojego taty, zawsze oznaczało poniżenie i słowa "a ty co sobie myślałaś, nie ma lekko".

Im dłużej zastanawiałam się nad swoją skórą, tym bardziej umacniałam się w przekonaniu, że muszę jakoś zmienić jej wygląd. Wierzyłam, że w zaprocentuje w mojej przyszłości i kontaktach z mężczyznami. Dzisiaj rozumiem, że było to tylko zastępczy problem. Wówczas jednak stwierdziłam, że jedynym ratunkiem dla mnie jest przeszczep skóry. Ze strachu przed dezaprobatą mężczyzn byłam gotowa zoperować się i "przemeblować" swoje życie. Zrezygnować z niektórych innych marzeń i planów. W ten sposób udowodniłabym, że jestem warta ich szacunku. Spędziłam wiele czasu, myśląc jak bardzo moje życie zmieniłoby się po operacji. Nie chciałam przyjąć do świadomości, że przeszczep skóry nie pomoże w przypadku łuszczycy, gdyż jest to choroba związana z czynnikami immunologicznymi. Broniłam się przed myślą, że wygląd może nigdy się nie zmienić. Którejś nocy miałam ważny sen. Pomógł mi on zrozumieć nie tylko moje położenie, ale i podjąć z czasem decyzję, którą uważam za najważniejszą w swoim życiu.

Sen

Podczas tego snu miałam silne, wewnętrzne przekonanie że nieuchronnie zginę. W wielkim napięciu spacerowałam wokół jakiejś czarnej budowli, przypominającej zamek.. Była noc. Z daleka zobaczyłam moją mamę, która machała mi ręką jakby na pożegnanie. Chciałam biec do niej, ale wtedy moje nogi robiły się dziwnie ciężkie. Miałam czekać. Intuicyjnie wiedziałam, że gdy będę umierać w niebo mają zostać wystrzelone kolorowe fajerwerki. Stałam na chodniku, niedaleko trawnika kiedy on znienacka podszedł do mnie. Przypominał Kapitana Hucka – czarne kręcone włosy, kapelusz, wysokie buty, niebieska koszula i oczywiście metalowy hak zamiast jednej ręki. Zdziwiłam się myśląc "to chyba nie ta bajka". Ale on podszedł zdecydowanie i wiedziałam że za chwilę już mnie nie będzie. Jego czujne esesmańskie źrenice prześwietliły całe moje ciało, od stóp do głów zimnym światłem. I po chwili leżałam na trawie. Obserwowałam niebo i wieżę zamku, na której tle rozbłyskało tysiące kolorowych gwiazd. Po chwili, zapominając kompletnie, że nie żyję, wstałam z trawy, obróciłam się i wtedy to zobaczyłam. Pod moimi stopami leżało moje ciało. Przeszłam coś w rodzaju linienia, zrzucania starej skóry, jak u węża. Kawałki bladożółtych włosów oraz skóry i ubrania leżały pogniecione pod moimi butami. Zorientowałam się, że z wyglądu jestem teraz podobna do Kapitana Hucka, ale w wersji żeńskiej. Byłam wysoka i silna, miałam na sobie buty z ostrogami, białą koszulę i czarne, kręcone włosy. Sądziłam, że narodziłam się na nowo. Ale Huck, który wciąż stał przy mnie, tym razem uśmiechając się szeroko, powiedział, że to nie koniec. Zaczęłam więc szukać wejścia do podziemnego labiryntu zamku, bo ktoś tam na mnie czekał. Schodziłam po czarnych schodach w dół bardzo długo. W końcu znalazłam się w słabo oświetlonej małej sali, na której środku stała srebrna wanna. Na przeciwległej ścianie dostrzegłam cień jakiejś postaci. Cień ten kazał mi rozebrać się, wejść do wanny i leżeć w niej cicho i nieruchomo. Nie wiem ile czasu spędziłam w niej leżąc, ale chyba około roku. W tym czasie z całej powierzchni mojego ciała wypływały krople wody. Musiałam uważać, żeby te "łzy" nie wylewały się poza moją dużą wannę. Jednocześnie widziałam, że tajemniczy cień jest cały czas ze mną, że spaceruje gdzieś po ścianie. Zdawało mi się, że pokochałam tę szarą postać, cieszyłam się że jest ze mną i czułam wielki spokój. Kiedy w końcu wyszłam z wanny cień powiedział, że aby wydostać się z tego miejsca muszę przejść przez pewne drzwi w specjalnych butach. Buty te miały być czerwone i musiały mieć lekko zaokrąglone czubki. Cień żegnał mnie słowami, że dam radę przejść przez te drzwi i wtedy - obudziłam się.

W kontekście planowanej operacji i problemów w ojcem, sen niemal od razy wydał mi się zupełnie czytelny. Śmierć, którą przeszłam we śnie, była duchowa. Chodziło o symboliczną śmierć pewnych przekonań i sposobu spostrzegania siebie. Otrzymałam nowe, silne ciało, tak bardzo podobne do władczego Kapitana Hucka. Kiedy pozwoliłam mu do siebie podejść (a raczej dopuściłam swoje męskie impulsy), na niebie odbyło się prawdziwe święto. Wystrzelono w niebo fajerwerki, bo nareszcie spotkałam męską część swojej natury. Odczuwane przeze mnie napięcie wynikało z lęku przed jej siłą. Kiedy już jako Animus zeszłam do podziemi zamku (a raczej do sfery swojej nieświadomości), spotkałam tam szarą postać, która powiedziała mi o moim smutku. Złagodzenie złości i stanowczości natury Animusa odbyło się poprzez uwolnienie spod warstwy złości skrywanego żalu. To były łzy, które zebrały się w wannie. Było to niezbędne do tego, abym nie walczyła już z ojcem starając się go zmienić (jakby tego chciał Kapitan Huck), ale wybaczyć. Po tym długotrwałym procesie miałam powrócić do życia poprzez przejście przez drzwi, czyli przez pewną granicę. I bynajmniej nie miałam zapominać o męskiej stanowczości i dumie, którą dostałam od Hucka. On przecież, jako mężczyzna z krwi i kości, ucieszył się widząc mnie właśnie taką. Dowodem był jego uśmiech. Widocznie mężczyzna dobrze czuje się gdy spotyka kobietę, która nie jest kobieca totalnie, ale ma w sobie trochę mężczyzny. Aby jednak przejść przez drzwi szybko i pewnie potrzebne były jeszcze czerwone buty. Czerwień to dla mnie symbol kobiecości i radości. Mogłaby też oznaczać potrzebę bezpieczeństwa i ukorzenienia. Cień powiedział mi, że gdziekolwiek pójdę i jakąkolwiek decyzję podejmę (przejście przez próg jako podjęcie decyzji, rodzaj transgresji), mam to bezpieczeństwo w sobie (tutaj jako symbol butów).

Sen ten pokazał mi pewne możliwości i ich potencjalne skutki. Dał ogólne wskazówki, które mogłam uszczegółowić i wykorzystać.

Po tym śnie postanowiłam więc, że nie będę poddawać się brutalnej operacji plastycznej, która miałaby podnieść moją wartość w oczach ojca i innych mężczyzn. Dopiero od tego momentu zrozumiałam, że to jaką mam wartość zależy głównie od mojego stosunku do samej siebie.

Zakończenie

Pomysł wprowadzenia pozytywnych zmian w moim życiu, zaczął rozwijać się nieśmiało, ale konsekwentnie. Okazało się też, że ze względu na długotrwałe złe doświadczenia w kontakcie z ojcem, nie będzie to takie proste... W drugim artykule przedstawiam bilans ich skutków oraz mój sposób poradzenia sobie z tymi problemami.

Artykuł powstał w ramach programu "3xE - E-WOLONTARIAT, E-TEKSTY, E-POMOC"
Program dofinansowany przez MINISTERSTWO PRACY I POLITYKI SPOŁECZNEJ w ramach Funduszu Inicjatyw Obywatelskich

Źródło: www.psychotekst.pl

(publikacja: 2009-12-18)

<< powrót

Wszystkie artykuły...

Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright 2001/2024 Psychotekst.pl